A to Ci heca!

niedziela, 28 sierpnia 2011

Polish stuff.

Patrzę w kalendarz i widzę, że minęły dobre trzy miesiące odkąd pisałem cokolwiek tutaj, z braku czasu, z braku weny czy czegokolwiek. Zwłaszcza tego pierwszego, zwłaszcza ostatnio.
Najważniejsze, że starcza mi czasu na posłuchanie jakiejś muzyki, a jako że ostatnio mocno wsiąknąłem w polskiego rocka, właściwie nie tylko w ten gatunek, to będzie notka na ten temat.
Zastanawiam się, jak mogłem nie doceniać polskiej muzyki, przecież powstało u nas tyle wspaniałych kawałków, które mogłyby się śmiało zapisać w światowej historii rocka. Gdyby ktokolwiek poza nami rozumiał o co w nich chodzi. Tak czy inaczej, pomyślałem sobie, że zaprezentuję coś w stylu The Fucking Best Of Polish Rock by Olej. Kawałki poniżej są ustawionej w kolejności przypadkowej, bo nawet jakbym chciał je jakoś uporządkować to nie byłbym w stanie ogarnąć kryteriów, według których mógłbym wyróżnić pewne piosenki. Także tak...

Jak sobie to piszę to mi pierwsze co mi przychodzi do głowy to jeden z pierwszych polskich zespołów grających ciężkiego rocka czyli TSA. W 1984 roku nagrali album "Heavy metal world", na którym znalazł się poniższy kawałek. Mega kompozycja, myślę że żaden zagraniczny zespół nie powstydziłby się czegoś takiego. "Alien":



Mam też drugą piosenkę tegoż zespołu, którą wielbię nad wyraz. Nie wiem niestety na jakiej płycie się ona ukazała i nie chcę mi się sprawdzać. Tak czy inaczej, kawałek dobry na święto pierwszego listopada:



Lady Pank, tę nazwę zna każdy polak. Jak ich słucham to zawsze mi się marzy pisać takie teksty jak Andrzej Mogielnicki i umieć grać na wiośle conajmnej tak dobrze jak Jan Borysewicz. A to są moje ulubione kawałki wspomnianej grupy:



Za to ten kawałek lubię, bo ma dobry tekst, pomimo że jest turbo hitem, trafia w pewny etap w życiu każdego. A i solo na gitarze też jest pro.



Nie wiem czemu, ale jak pomyślę o Lady Pank to w tym samym momencie mi przychodzi do głowy Perfect. W życiu byście się nie spodziewali jaki kawałek się znajdzie poniżej, never ever.



Albo i coś z nowości:



Dzięki temu, że wrzuciłem powyżej ten kawałek, a nie inny mogę swobodnie przejść do następnego zespołu. W Perfekcie gra od jakiegoś czasu pan Dariusz Kozakiewicz, który jest swego czasu, czyli w roku 1971 popełnił z zespołem Breakout album pt. "Blues". Wielu się wydaje, że wyczyny gitarowe, które słychać na wspomnianym albumie są wykonywane przez pana Tadeusza Nalepę. Teraz czuję się w obowiązku wyprowadzić naród z błędu i uświadomić, iż to jednak są wyczyny pana Dariusza.

Breakout - Ona poszła inną drogą

Pisząc o polskim rocku nie mógłbym zapomnieć o zespole Kult, także nie zapominam:

Kult - Hej Czy Nie Wiecie

Bardzo lubię linię basu w powyższej piosence. W poniższej natomiast, cholernie się jaram klawiszami w kawałku "Arahja" ale jakoś internet nie pozwala mi na znalezienie jego w wersji oryginalnej, także nie wrzucam.

Dalej idąc, mi przychodzi na myśli grupa o nazwie Oddział Zamknięty i piosenki takiej jak:



Tego się nie spodziewaliście:



Na koniec chciałem dopierdolić coś ultramegawkurwęfchujzajebistego. Dlatego też wrzucam ten utwór:



To nie jest to wykonanie, które chciałem zapodać ale nie ma co się czepiać, bo też urywa dupsko.

Podsumowując, mogę powiedzieć że plan na notkę był mniej ambitny, bo miałem wrzucić kilka kawałków bez rozpisywania się, a jak widać wyszło inaczej. Tak czy inaczej, jeśli ktoś z czytaczy tego badziewnego bloga słyszy powyższe utwory po raz pierwszy to mam nadzieję, że się zajara. Jeśli jednakowoż znasz te utwory (w sumie to ciężko ich nie znać), to się zajarasz nimi na nowo i będziesz je napierdalał przej najbliższy tydzień conajmniej.

Bless y'all, to pisałem ja, Olej, as always. :)


P.S. Już nie jestem niezależny, offowy, alternatywny i w ogóle indie. Teraz jestem hipsterem.








sobota, 28 maja 2011

"II"

Trochę sam się sobie dziwię, że pomimo tego, iż ostatnio siedzę w klimatach ultra-hiphopowych naszło mnie na napisanie paru słów o albumie z totalnie przeciwnego bieguna muzycznego. Może to kwestia dystansu, albo nie wiem czego. Ja jednak się skłaniam ku nie-wiadomo-czemu.

Przenieśmy się do roku 1969, kiedy to po sukcesie pierwszego albumu pewni panowie z Anglii postanowili nagrać kolejny, jak się później okazało, przełomowy materiał w historii rocka. Tak się zdarzyło, że trzech najwybitniejszych instrumentalistów oraz jeden z najlepszych wokalistów wszechczasów w czasie trasy koncertowej zarejestrowali album pod wiele mówiącym tytułem "II". A zespół ów nazywał się Led Zeppelin.
Co tu dużo mówić, tekstowo płyta porusza głównie tematy seksu i nie ma co się spodziewać cholera wie jakich cudów lirycznych, lepiej się skupić na warstwie muzycznej. Niezwykle mnie nurtuje jak ten album został odebrany w swoich czasach. W czasach, w których królowali Beatlesi robili się coraz bardziej niegrzeczni, a Stonesi już otwarcie mówili, że już nie chcą trzymać dziewcząt za rękę tylko spędzić z nimi noc. Mimo tego, to musiało być na prawdę ciężkie pierdolnięcie. Mówi się, że jest to pierwszy heavymetalowy album w historii. Ja jednak uważam, że to gówno prawda ponieważ świat jeszcze wtedy nie słyszał za dużo o Black Sabbath. Tak czy inaczej...
Płytę otwiera kawałek "Whole lotta love". To jest jedna z tych piosenek, którą zna niemalże każdy na świecie, a riff wymyślony przez Jimmiego Page'a zapisał się złotymi literami w historii muzyki. Dalej mamy takie kocury jak "Heatbreaker", też jak mi się wydaje utwór znany w świecie. Na szczególną uwagę zasługuje też utwór "Moby Dick", którego lwią część stanowi solo na perkusji w wykonaniu Johna "Bonzo" Bonhama. Słuchając tego można się tylko utwierdzić w przekonaniu, że był on absolutnym wirtuozem swojego instrumentu.
Wspomniałem tylko o trzech utworach, ale nie myślcie że reszta jest gorsza. Wszystkie tworzą zajebiście zwartą całość i zapewniają czterdzieści minut doskonałych doznań muzycznych.
Także jakby ktoś z Was, jakimś cudem nie słyszał tego albumu to polecam gorąco, bo to kawał muzyki i całe ciężkie granie, które było później wywodzi się właśnie z tego.

Nie, nie daję linku żeby można było sobie ściągnąć od razu. Jak ktoś się zainteresuje to sobie znajdzie. Poza tym, jak chcesz to przesłuchasz, jak nie to jesteś głupi. ;)










poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Nadeszła ta pora miesiąca, w której należy coś naskrobać. Nie żebym czuł się zobowiązany, po prostu ostatnimi czasy wychodzi tak, że publikuję coś raz na miesiąc, a akurat temat się nawinął.

Wiadomo ogólnie, że stereotypy ssą pałkę i nie należy im ulegać, bo uogólnianie czego lub kogokolwiek może być krzywdzące. Nie, nie będzie żadnego obalania stereotypów czy innych tego typu pierdół. Dziś chciałbym wziąć na warsztat zapisany w powszechnej wiadomości wizerunek studenta.
Otóż "statystyczny" student musi koniecznie mieszkać w akademiku. Jak taki człowiek już sobie tam mieszka to elementem niezbędnym jest totalny chlew w pokoju, bo kto by się przejmował takimi pierdołami jak porządek. Wszak prawdziwy geniusz potrafi się odnaleźć w chaosie! Podobno często stosowaną praktyką wśród mieszkańców akademików jest wzajemne podpierdalanie sobie żarcia z lodówki. Ale zaraz, chwila, przecież stereotypowego studenta nie stać na żarcie. Ma natomiast kasę żeby codziennie się nawalić jak ostatnia szmata. Tego nie jestem w stanie zrozumieć, żeby woleć się nachlać niż zjeść jakiś porządny posiłek. Ale co ja tam wiem o życiu, nigdy nie mieszkałem w akademiku. Na szczęście.
Jasną sprawą jest, że taki osobnik nie będzie sobie zawracał głowy takimi pierdołami jak pójście na zajęcia. Powszechnie wiadomym jest, że uczy się tylko dwa razy do roku jak jest sesja.
Jednak zanim nadejdzie sesja letnia, ma miejsce wydarzenie nie lada wielkiej rangi jakim niewątpliwie są wszelkiej maści juwenalia. I to nic, że kolejka po piwo ma długość dwóch kilometrów, że jakiś idiota właśnie upaćkał ci nową koszulę keczupem z zapiekanki grunt, że za pół darmo student może zobaczyć na żywo swoich ulubionych wykonawców.
W tym momencie dochodzimy do sedna sprawy. Czego słucha przeciętny student? Odpowiedź jest prosta: Kult, Pidżama Porno albo Strachy na Lachy, Coma. Wielka czwórka. Stereotypowy student nie lubi hiphopu, ale Paktofonika, Kaliber i Ostry są zajebiści.
Organizatorzy juwenaliów już do końca stracili cały polot, bo co roku angażują tych samych artystów. Czy to się nikomu nie znudziło jeszcze? Co roku jest Coma, która już na mnie wyskakuje nawet z lodówki, a jak nie cały zespół to przynajmniej Pan Rogucki. Dziwią się, że Grabaż i Kazik nie mają dość grania dla bandy studenckiego bydła, którą nie za bardzo interesuje to co się dzieje na scenie. Chociaż z drugiej strony nie dziwię się, zawsze parę tysiaków do kieszeni wpadnie i nie trzeba się starać za bardzo, bo nawet jak koncert będzie do dupy to i tak nikt nie zauważy.

Przypuszczam, że nikt z tego rodzaju ludzi, o których napisałem powyżej tego nie czyta, bo za długie, ale mam dla nich dobre wieści. W tym roku na juwenaliach warszawskich zagra Kult, Strachy na Lachy, Coma i O.S.T.R. Wielkie brawa za urozmaicenie w stosunku do lat poprzednich.

P.S. Żeby była jasność, nie cisnę żadnemu z tych wykonawców, bo cenię ich muzykę. Chociaż Panu Roguckiemu należy się parę nieprzyjemnych słów na temat jego solowej płyty. Ale może to dlatego, że mam dość tego człowieka...

Mjuziszen szrajcung na koniec musi być. Wiosenna lista przebojów zdominowana przez utwory hiphopowe, co tu więcej mówić.





Obydwaj Panowie wydali zajebiste płyty ostatnio. A z cyklu "klasyka gatunku":


wtorek, 15 marca 2011

O wszelakich cechach narodu polskiego można by się rozpisywać na wiele akapitów. Można bowiem powiedzieć o nas, że jesteśmy marudami wiecznie niezadowolonymi z życia, niektórzy mówią, żeśmy złodzieje i inne tego typu epitety. Z pozytywnych rzeczy, to na pewno jesteśmy narodem walczącym.
Od wieków Polacy ciągle o coś walczą lub przeciw czemuś protestują. Kiedyś, jeśli szlachcie się coś nie podobało krzyczeli "veto!" i ciach bajera, nie było tego. Po wojnie sytuacja się nieco skomplikowała, ponieważ już nie można było sobie ot tak protestować, bo mogło się to skończyć źle dla protestujących. Wiadomo jak to wyglądało, ludziom coś się nie podobało, zbierali się, robili transparenty i wychodzili na ulice. Władzy się to nie podobało więc przy pomocy ZOMO napierdalała strajkujących, a strajkujący napierdalali ZOMO.
W gospodarce rynkowej też wiele strajkowano. Protestowali górnicy, godnie podtrzymując tradycję z PRL-u naparzając się policją i paląc opony pod Kancelarią Premiera. Pielęgniarki też świetnie wpisały się w przyjęte standardy organizując we wspomnianym miejscu pole namiotowe.
Dzisiaj jednak, w dobie internetu i mediów elektronicznych sprawy te ulegają znacznej zmianie. Sprawa wygląda tak: coś ci się nie podoba? załóż grupę na Facebooku i skrzyknij do niej znajomych, a tamci swoich znajomych itd! Proste jak sranie! W grupie koniecznie trzeba wypisywać doniosłe hasła o konieczności zwiększenia kar dla maltretujących zwierzęta, o tym że knajpa, w której serwować się będzie mięso z psa jest fe, albo że nie podobają ci się pomysły rządu na kontrolowanie internetu. A, i koniecznie należy kasować hasła, które są choć trochę krytyczne, bo nie chcemy tu takich co mają inne zdanie. Ot, taki e-faszyzm.
Jest też druga kategoria w stylu "Cała Polska dziękuje Adamowi Małyszowi na fejsbuku" albo "Cała Polska trzyma kciuki za Roberta Kubicę". Wychodzi na to, że jak coś się nie znajdzie na fejsbuku to się w ogóle nie liczy, nie ma tego i już, nie istnieje!
Myślę, że lepszym sposobem uczczenia końca karety Małysza byłoby zorganizowanie jakiegoś flashmoba czy jakiejś innej pozytywnej akcji. Ale nie, nikt nie wpadł na coś takiego, dlaczego? Dla mnie odpowiedź jest prosta: bo łatwiej jest walnąć stronę w sieci niż zrobić transparenty i ruszyć dupę na miasto pokrzyczeć trochę pod Sejmem czy skrzyknąć jakąś fajną akcję. No bo komu by się chciało ruszać z domu skoro sobie kliknie dwa razy i już wszyscy wiedzą, że przeciwko czemuś protestuje albo komuś dziękuje.
Ciekaw jestem co by było gdyby w latach 80. był internet. Pewnie Solidarność założyła by na fejsie grupę z 21 postulatami. Taa, na pewno by miała siłę przebicia.





Jakiś romantyk się ze mnie robi na stare lata.

Cześć.

czwartek, 3 marca 2011

Cover power vol.3

W końcu nadszedł marzec, a to może oznaczać tylko jedno: zbliża się wiosna, co mnie niezmiernie cieszy. Póki co pogodę mamy piękną, co prawda nie jest tak ciepło jakbym chciał, ale mam nadzieję, że już niedługo i ruch pójdą krótkie wiosenne kurtki i te sprawy.
Przez długi czas nie zamieszczałem nic na mym niezwykle poczytnym blogu, a to dlatego że dopadła mnie totalna niemoc twórcza, która skutecznie niweczyła każdą próbę napisania w miarę sensownego tekstu. W związku z tym, że znalazłem pracę i powoli czuć wiosnę, postanowiłem się ogarnąć i skrobnąć parę słów o tym i owym.
Szukając pracy byłem ambitny, chciałem się wreszcie zająć czymś co by mi dawało jakieś perspektywy na przyszłość. Zamiast tego podejmuję kolejną pracę, która mi pewnie nie da nic poza odrobiną kasy. Tak więc, moi drodzy, znów będę się rozbijał po kraju cudzymi samochodami. W sumie spoko, ale i tak szukam dalej. Nie spocznę póki nie zostanę jakimś ważnym dyrektorem.

Przy okazji spektakularnego powrotu przygotowałem kolejną dawkę muzykę z cyklu "Cover power" I tak...

#1

Klasyk muzyki metalowej w wykonaniu jednego z ciekawszych współczesnych grup wykonujących tę muzykę:



#2

Znany powszechnie utwór w wersji rockabilly:



#3

Dzisiaj jadziem po całości z klasyką. "No more tears" Ozziego w wykonaniu zespołu Black Label Society czyli Zakka Wylde'a.



Black Label Society wystąpi w następną środę w Warszawie. Zajawka na maks, będę tam.