A to Ci heca!

poniedziałek, 1 listopada 2010

Rock 'n roll trippin'.

Wczoraj wieczorem, podczas gdy większość ludu w moim wieku poprzebierała się w jakieś niby-straszne halołinowe stroje i poszła się najnormalniej najebać, ja z kolegą Krzysztofem wybrałem się na koncert Deep Purple do Wrocławia.
Tak właściwie to wyjechaliśmy koło południa, co by tam na tą 18 być na miejscu. Byliśmy jednak przed 17. Dobry czas biorąc pod uwagę, że jazda drogą nr 8, którą ktoś dumnie nazwał "krajową" w tamtą stronę do zbyt przyjemnych nie należy. Nieźle się jedzie póki są dwa pasy, później zaczynają się jaja, bo przez ponad 100 km zasuwa się przez wioski gdzie prędkość ograniczona jest do 50 i wszędzie nastawiane są te cholerne fotoradary. A, jakby tego było mało to z racji święta masa niedzielnych kierowców bojących się przekroczyć szaloną prędkość 40 km/h.
Na szczęście na wyposażeniu naszego wehikułu mieliśmy CB radio więc bieżące info o tym co się dzieje na drodze cały czas do nas docierało.
Tak czy inaczej dotarliśmy na miejsce po 5,5 godziny jazdy, stanęliśmy grzecznie w kolejce w oczekiwaniu na otwarcie bramek. Towarzystwo widocznie było w niezłym humorze, bo pojawiały się różnego rodzaju dowcipy, w tym nieśmiertelne hasło "Gdzie jest krzyż?!". Kiedy zaczęli wpuszczać padały teksty w stylu "Oooo, papier toaletowy rzucili i mortadelę bez kartek!".
O 20 zaczął grać support w postaci zespołu SBB. Trzeba przyznać, że panowie mistrzowsko rozgrzali publikę przed gwiazdami wieczoru, a solówki na perkusji i gitarze niemalże zmiotły mnie z ziemi.
21.00: na scenę wchodzi Deep Purple w składzie: Ian Gillian, Roger Glover, Ian Paice, Don Airey, który zastąpił Johna Lorda na miejscu klawiszowca, oraz Steve Morse na gitarze w miejsce Ritchiego Blackmore'a. Pan Airey grał wcześniej m.in. Garym Moore'm, Ozzy'm oraz w grupie Whitesnake, z którą nagrał mistrzowski, multiplatynowy album "1987". Pan Morse grał natomiast kiedyś w zespole Kansas.
Występ zaczęli od "Hard lovin' man" potem były hiciory takie jak "Space truckin'", "Lazy", "Strange kind of woman". Jednym z kulminacyjnych momentów występu było wykonanie "When blind man cries" poprzedzone kilkominutową popisówką gitarzysty. Największe poruszenie na sali wywołał jednak kawałek "Perfect strangers" również poprzedzony solowymi popisami, ale tym razem klawiszowca.
Na koniec panowie zafundowali nam "Smoke on the water" i "Black night" z mistrzowskim intro zagranym przez sekcję rytmiczną.
Śmiało mogę powiedzieć, że był to jeden z najlepszych koncertów w jakich miałem okazję uczestniczyć, no i zajebiście jest zobaczyć legendy rocka live, póki jeszcze żyją. Jedynie jestem nieco rozczarowany, że zabrakło "Highway star" oraz "Child in time".
Koło północy ruszyliśmy do Warszawy, tym razem przez Poznań co by sobie śmignąć autostradą spokojnie i już o 5.30 rano byłem w domu. Podsumowując, zrobiliśmy 820 kilometrów, łącznie jechaliśmy 11 godzin i spaliliśmy benzyny za 150 zł. Ekonomicznie. Wrażenia po koncercie bezcenne.

Komentarze (1):

Blogger Mariusz Zmysłowski pisze...

Świetna sprawa :) chociaż prawdę mówiąc byłem niemal pewien, że pojawi się Highway Star, ale w przypadku takich grup jak DP, trudno, żeby zagrali wszystkie hiciory jednego wieczoru.

1 listopada 2010 19:07  

Prześlij komentarz

Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]

<< Strona główna